Pewnego razu, wybraliśmy się na
wyprawę z dala od zgiełku życia codziennego Indii, z dala od
krzyków, piżmowego zapachu palonego węgla, który był odczuwalny
i przy małym łóżku, i w kuchni, i w pokoju - zostaliśmy
przeniesieni w inne miejsce.
Naszymi rydwanami były "tuk-tuki"
- małe motorki z zamocowanym siedzeniem z tyłu dla dwóch osób.
Wsiadaliśmy po troje, co jest mocno poniżej nieoficjalnej indyjskiej
normy (pięć osób, kiedy dwa dodatkowe miejsca są umieszczone po
bokach).
motorki tuk-tuki
Te motorki i ich kierowcy sądzą, że
inkarnowały jako samochody, więc warczą i trąbią najmocniej jak
potrafią, i krążą z wielkim impetem po serpentynach dróg.
Kiedy wydostaliśmy się z miasta,
jechaliśmy drogami jak w dżungli. Droga prowadziła wzdłuż rzeki,
po jednej stronie mieszkali ludzie na skraju egzystencji, podczas gdy
po drugiej stały wygodne przestronne podmiejskie domy pobudowane w
eleganckim indyjskim stylu.
Miejsce, gdzie należało wysiąść
było oznaczone - ktoś zablokował drogę usypując hałdę piasku
na środku, tak że nasze pojazdy nie mogły pojechać dalej. Indii
nie da się nie pokochać! Przeszliśmy się mały kawałek i
nieopodal czekały na nas nieduże drewniane łodzie, dzięki którym
mieliśmy przeprawić się na Złotą Wyspę. Wokoło było niebywale
zielono, jak na tajlandzkiej wyspie czy w głębi lasu. Natura może
przynieść natychmiastowe głębokie uczucie spokoju poprzez swój
łagodny wpływ.
Dramatyczny dylemat, który zwykle
trapi - "Mamy czekać na Swamiego, czy lepiej, żeby on poczekał
na nas", na chwilę zniknął. Był to wesoły moment
przepełniony radosną atmosferą, ale lepszą opcją, co wymagało
trochę dyscypliny, było zanurzyć się w nastroju niezmąconej
niczym ciszy, panującej w tej okolicy. Potrzebowaliśmy trzech łodzi
ze stojącymi wioślarzami, żeby przepłynąć 100 metrów do małej
wyspy.
Obejście wyspy zajęłoby pół
godziny, jest niezwykle zielona, a jej teren jest zupełnie płaski.
Po środku stoi świątynia. Przepłynięcie do niej było jak proces
oczyszczania, tak żeby umysł był czysty i mógł pozwolić dojść
sercu do głosu.
Myślę, że wszyscy mieliśmy
odczucie, że jest to świątynia Boga. Jej świętości i prostoty
chroniła sama wyspa. Świątynia była miejscem oddania, gdzie
wszyscy przybywali w ciszy. To świątynia, w której można wielbić
bardziej niż o coś prosić. Było to bardziej miejsce modlitwy niż
błagań, miejsce do kochania niż wznoszenia próśb.
Wokoło było niewysokie ogrodzenie
otaczające kwadratowy teren 50 na 50 metrów, gdzie wznosiły się
trzy małe świątynie, które mieściły tylko dwie osoby. Modlitwy
ofiarowywano spoza terenu budowli.
Swami wytłumaczył nam, że w Kerala
nawet w świątyniach Śiwy zawsze jest mała świątynia dla Wisznu.
Piasek wokoło tego miejsca był miękki. Przed każdym z wejść
stała postać wartownika, stara statua wykonana z ciemnego kamienia
przedstawiająca Śiwę, z miejscem na pochodnię.
Dziś byliśmy w świątyni Śiwy na
wyspie Ponnthuruth: niesamowite miejsce -
Swami Vishwananda (@vishwananda)
Świątynia sprawiała wrażenie
zarówno indyjskiej, egipskiej jak i greckiej. Świątynia wszystkich
epok i czasów. Świątynia dla Bogów, gdzie się wielbi i kocha, a
równocześnie w swojej prostocie i rozmiarach obrazująca doskonałą
pokorę.
Po obrzędowych modlitwach, obeszliśmy
świątynię wokoło i Swami dał wykład. Wszyscy usiedliśmy w
miejscu przeznaczonym do jagny. Było to jeden z tych magicznych
momentów w życiu, kiedy górę mogą wziąć łzy czystej radości.
Moment, w którym czuje się ponadczasową miłość i oddanie.
Swami mówił o historycznym rozłamie
odnoszącym się do koncepcji Boga posiadającego formę i
równocześnie bezforemnego reprezentowanego przez Waisznawów
kolidującej z ideą Boga, jako wyłącznie bezforemnego
reprezentowanej przez Saiwitów. W związku z tymi różnicami w
wierzeniach miało miejsce profanowanie niektórych świątyń w XII
wieku, miało to dalsze polityczne i ekonomiczne skutki.
Swami opowiadał również, że Brahma
będzie czekał, aż wszystkie istoty się zrealizują, zanim świat
się skończy. Potem zatrzymał się, aby rozważyć znaczenie ogromu
manifestacji i samozagłady.
Była też rozmowa na temat oświecenia.
Swami poprosił, żebyśmy rozważyli, co my pod tym pojęciem
rozumiemy i jakie wiążemy oczekiwania z tym doświadczeniem. Dał
czas na zadawanie pytań. Zawsze myślę, że powinienem mieć
przygotowaną w takich momentach całą książkę z pytaniami!
Jedna z pań z Rosji zapytała o
poczucie winy, które odczuwała w związku z tym, że jest na
chrześcijańskiej ścieżce ortodoksyjnej i tak bardzo kocha
indyjskie bóstwa. Swami długo z nią rozmawiał, żeby pomóc jej
to lepiej zrozumieć, tak wielka była jej szczerość i głębia
chwili.
Chyba nigdy tak długo nie rozmawiałem
na takie tematy, dyskusja obejmowała mnóstwo aspektów kulturowych,
nakreślających wynikające z nich religijne różnice. Swami
powiedział do kogoś, że takie pytania mogą się nigdy nie
skończyć. Poczułem, że chętnie zadałbym jeszcze jedno tylko po
to, żeby Swami nie przestawał mówić, żeby przedłużyć tę
chwilę przy przepięknej świątyni i ze wspaniałym wykładem.
Nadszedł czas odjazdu. Przeprawiliśmy
się przez rzekę. Jedna z łodzi była przepełniona ludźmi, którzy
z oddaniem radośnie śpiewali. Miało się uczucie, że przepływając
wodę Swami przeniósł nas znów do codziennego życia w świecie.
0 komentarze :
Prześlij komentarz